niedziela, 4 marca 2012
Historie gór Izerskich
Leszek Różański, "Drzewo. Rok 1999"
Włodzimierz odłożył okulary spawalnicze. Obserwował przez nie częściowe zaćmienie słońca. „Piękne” - pomyślał i wrócił do codziennych obowiązków gospodarskich. Mieszkał wraz z matką w dużym domu, który często sam określał jako „poniemiecki”. Hodował krowy, uprawiał ziemniaki, miał kilka hektarów pól i łąk. Prowadził zwykłe pracowite, poukładane życie. Jedynym elementem, który wyróżniał jego gospodarstwo była rosnąca na podwórku ogromna stara lipa. Usadowiona ona była między domem mieszkalnym a stodołą. Wyglądała jak łącznik między oboma zabudowaniami. Swoimi konarami głaskała dach stodoły, jak również ocierała się o ścianę budynku, w którym mieszkał. Sąsiedzi mówili: „Zetnij to badziewie, bo ci się na łeb zwali!”. Patrzył wtedy na nich z politowaniem, i tylko kiwał głową. Dla niego to nie była jakaś tam zwykła stara lipa, ale kilkusetletnia „jego” stara lipa. A to nie to samo. Już przed obiema wojnami wydawano pocztówki z jej wizerunkiem. Już wtedy była chlubą Kopańca. Oceniano wtedy jej wiek na 300 lat. Pod jej gałęziami prowadziła droga na jego pola. Jej korzenie, jak macki ośmiornicy wciskały się w strukturę gleby. Do pnia przyczepiony był stary, sztachetowy płot. Wyglądał dosyć groteskowo, bo nie wiadomo, co od czego oddzielał. Na dodatek przy wielkości i majestatycznym wyglądzie drzewa, płot wyglądał trochę jak pasażer na gapę na transatlantyku. „Ściąć drzewo! Co za…” - nie kończył w myślach, bo lubił sąsiadów. Matka Włodzimierza opowiedziała mu kiedyś historię, jaką usłyszała od Niemców, z którymi przez jakiś czas mieszkała tuż po wojnie. Podobno w starym pniu drzewa jest ogromna dziura, którą można zobaczyć wspinając się na poziom pierwszych grubych konarów i patrząc w głąb wiekowego pnia. Podobno wpadła do niej kiedyś mała dziewczynka o imieniu Erna. Wypadki się zdarzają. Problem polegał na tym, że nigdy jej nie odnaleziono. Przeszukano pień, a mógł się w nim zmieścić dorosły mężczyzna, i nic. Przepadła jak kamień w wodzie. Włodek nie traktował tej opowieści poważnie, ale kierowany ciekawością sprawdził pień drzewa. Ku jego zaskoczeniu rzeczywiście w lipie znajdowała się ogromna dziura. Do jej wnętrza prowadziły metalowe klamry służące za drabinkę. O tym mama nie mówiła. Pewnie nie wiedziała, bo niby skąd miała wiedzieć. Do dziury się nie zapuścił, bo aż tak ciekawy nie był. Przyjął do wiadomości, że istnieje i tyle. Przypomniał sobie o niej w momencie, gdy znalazł na strychu stary przedwojenny „święty” obrazek, który przedstawiał Madonnę na drzewie. Gdy się przyjrzał dokładniej... na lipie. Dlaczego mama tego nie wyrzuciła, nie miał pojęcia. Wszystkie niemieckie „pamiątki” już dawno wylądowały w piecu. Gdy ją o to spytał, tylko wzruszyła ramionami. Zapytał znajomego księdza, o co chodzi z tą lipą i Świętą Maryją. Ksiądz ciężko westchnął i opowiedział mu o tym, że jeszcze w czasach przed Chrystusem lipę uważano za święte drzewo. Uważano, że omijają ją pioruny. Była drzewem miłości i życia rodzinnego. Chrześcijaństwo przypisało żeński charakter lipy Matce Boskiej. Stąd jej liczne kapliczki na tych drzewach. Niektórzy wierzyli, że Maria po prostu mieszkała w lipie. Lipa związana jest z płodnością, siłami witalnymi jak również ze śmiercią i przemijaniem. „O Matko Boska!” - westchnął Włodzimierz, dla którego ten wywód był lekko zbyt naukowy. Teraz przyglądał się swojej lipie jeszcze bardziej uważnie. Aż w końcu postanowił się jeszcze raz na nią wdrapać. Zwłaszcza, gdy usłyszał z jej pnia muzykę! Początkowo myślał, że jego matka znowu włączyła za głośno radio. W końcu była starszą osobą. Ale nie. Dźwięk wyraźnie dochodził z drzewa. Przypominał trochę brzmienie skrzypiec. „No nie!” - pomyślał i przystawił drabinę. Matowa czerń spróchniałego pnia kusiła i zachęcała. Nie bał się, sam nie wiedział, dlaczego, gdy postawił stopę na metalowej klamrze. W dłoniach ściskał latarkę. Początkowo wszystko szło dobrze. Schodził w dół, a otwór na górze zmniejszał się. Przy kolejnej klamrze, której nie było, runął w dół. Miał wrażenie, że się dusi, że drzewo ściska go swoją drewnianą obręczą. Wpadł w panikę. Lecz to uczucie trwało tylko chwilę. Uspokoił się. Zawisł gdzieś w próchnie i zbutwiałych liściach. Nie czuł twardego podłoża pod nogami. Tak muszą się czuć astronauci w stanie nieważkości. Zapadła cisza. Przestał się miotać. I wisiał tak między niebem a podziemną otchłanią. Na języku czuł smak wnętrza ziemi. Czuł jej pulsowanie. Czuł jej życie. Mógłby przysiąc, że w tamtej chwili słyszał dźwięk budujących się kryształów. Ale równocześnie fruwał gdzieś między liśćmi i napawał się delikatnym powiewem wiatru. Uświadomił sobie, że po prostu stał się drzewem. Próchno przyjemnie muskało go w twarz. Lipa tuliła go. Pień cichutko zatrzeszczał.
Włodek w skupieniu, metodycznie ostrzył łańcuch od piły motorowej. Siedział na ławce przed swoim domem. Panowała jesienna rześkość. Na podwórko wtoczył się Janek Szpak, zwany Grubym. Znany był z tego, że od lat wycinał swoje trzy drzewa na przykrótkiej miedzy i sprzedawał we wsi. Wszyscy wiedzieli, że kradnie drewno. Mówili o nim pogardliwie „złodziej”, co nie przeszkadzało im kupować u niego. „No wiesz… Dobra cena” - powiadali zawstydzeni. Gruby przyglądał się w milczeniu pracy gospodarza. Popatrzył na lipę i powiedział: „Spuściłbyś wreszcie tego kloca. Mam dobrego kupca.” Zderzył się z lodowatym, stalowym spojrzeniem Włodzimierza. „No to lecę! Mam sprawy… no wiesz…” - powiedział Gruby. Podczas zamykania furtki pośliznął się na opadłych mokrych, lipowych liściach i grzmotnął o ziemię. Aż zadudniło. Choć nie było wiatru, resztki listowia zaszeleściły. Włodek uśmiechnął się.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz