wtorek, 13 marca 2012

Gajówka




Gajówka – wieś w Polsce położona w województwie dolnośląskim, w powiecie lwóweckim, w gminie Mirsk.

W latach 1975–1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa jeleniogórskiego.

Gajówka została założona w XVII wieku przez religijnych uciekinierów z Czech. Około 1700 wieś została doszczętnie zniszczona przez powódź, a w latach 1720–1730 odbudowana.

Około 4 km od Gajówki znajduje się stacja kolejowa w Rębiszowie. Najbliższy przystanek autobusowy jest w samym środku wioski. Przez Gajówkę przepływa potok Raczyna. W Gajówce jest ok. 20 zabytkowych domów, głównie murowanych i murowano-szachulcowych.

Poszukiwania własnego wymarzonego kąta trwają. W drodze do domu własnego ;)
Zaglądam w miejsca zapomniane przez wszystkich ,takim miejscem zdaje się
.. być właśnie owa Gajówka
Znalazłem tam nawet coś ciekawego ;)

Historie gór Izerskich

Beginka
Rok 1333


„Jakiś klecha pytał, chyba o ciebie, we wsi.”- rzucił od niechcenia Fritzko, nie podnosząc nawet głowy znad paleniska, które właśnie czyścił. Gertruda de Olsna wiedziała już, że zostało jej niewiele czasu. „Ten pies, inkwizytor złapał trop!”- pomyślała, a przed oczyma stanęła jej postać Jana Schwenkenfelda. Niecały rok temu przesłuchiwał ją kilka razy w Schweidnitz. Nie czekała, aż jej sytuacja się skomplikuje. Uciekła. Panicznie bała się bólu. Była zła na swoje siostry beginki, że nie zachowały należytej ostrożności. Były zbyt pewne siebie i czuły się bezpiecznie. Jawnie okazywały swoją niechęć do kościoła i jego przedstawicieli. Szydziły podczas mszy z księży. Całymi miesiącami nie przyjmowały komunii. Praktykowały skrajne ubóstwo. Spotykały się potajemnie z begardami i łamały z nimi kościelne przykazania. Jeszcze teraz, te spotkania przywoływały jej uśmiech na twarzy. Wraz z siostrami stawała się doskonała. Była tak blisko Boga, że prawie się z Nim zlewała. Jej Duch był wolny! Nie obowiązywały jej żadne prawa ludzkie i kościelne, żadne cnoty, gdyż to ona przez swą doskonałość uwalniała cnoty. Tam, gdzie jest duch Pana, tam jest wolność! A w ich beginażu duch królował od dawna. Prosiła tylko siostry o ostrożność. Czuła, że powietrze gęstnieje wokół ich zgromadzenia. Nie słuchały jej, wystawiając cały konwent na niebezpieczeństwo. Aż pojawił się on. Jan Schwenkenfeld, inkwizytor, który wyczuwał herezję, jak psy gończe juchę. Kiedy rozpoczęły się pierwsze przesłuchania, postanowiła uciec. W swój plan wtajemniczyła jedynie ślepą Annę, z którą była najbardziej związana. Anna poprosiła ją, aby zabrała ze sobą i ukryła zbiór pergaminów, pokrytych drobnym pismem. Nikt ich nie szukał u ślepej beginki. Głupcy! W pewien chłodny poranek, nie żegnając się z nikim, opuściła mury Schweidnitz. Skierowała się na południe, w stronę gór. Po wielu dniach dotarła do konwentu beginek w Reibnitz. Niestety, wieści z Schweidnitz wyprzedziły ją. Siostry w obawie o swoje bezpieczeństwo odmówiły jej schronienia. Zrozumiała wtedy, że inkwizytor nie szuka jej, lecz pism, które ze sobą miała. Miałby wtedy niezbity dowód, że herezja „wolnego ducha” rozlewa się po Śląsku. Wszystko wskazywało na to, że ślepa Anna wszystko wyznała. Gertruda nie miała jej tego za złe. Choć, w przeciwieństwie do Anny była jeszcze dość młoda, też nie zniosłaby cierpień fizycznych. Postanowiła ukryć się w górskich, leśnych ostępach. Znalazła, położoną dosyć wysoko, górniczą osadę. Duchowni zaglądali tutaj rzadko. Bardzo rzadko. Była szansa, że w tej głuszy nikt nie będzie jej szukał. Tam poznała Fritzko. Przygarnął ją. Mieszkał sam w oddalonej od reszty domostw, chacie. Gertruda podobała mu się, choć była od niego dużo starsza. Podobała mu się tym bardziej, że kobiet w osadzie nie było zbyt wiele. Nie przeszkadzało mu nawet to, że nosiła krótkie włosy. Miał nadzieję, że kiedyś będą żyli jak mąż i żona. Zrozumiał, że tak się nie stanie, gdy któregoś wieczoru mocno przycisnął ją do siebie i spojrzał w jej obojętne, zimne oczy. Od tamtej pory, prawie w ogóle, ze sobą nie rozmawiali. Zwłaszcza, gdy okazało się, że Gertruda umie czytać i pisać. On bał się ludzi, którzy posiedli tę sztukę. Ale i tak był zadowolony z tego, że z nim zamieszkała. Zawsze, jak wracał ze sztolni czy płuczek, czekała na niego ciepła strawa. A i inni górnicy przestali w końcu gadać o nim i tej dziwnej kobiecie, choć niejeden czasem oblizywał się na jej widok. Mijały miesiące. Beginka dopiero teraz miała czas przejrzeć pergaminy, które otrzymała od Anny. Były tam pisma begardów, modlitwy, przepisy na leki, zaklęcia i inne rzeczy, z których, z pewnością, ucieszyłby się Schwenkenfeld, gdyby wpadły mu w łapy. Wśród nich znalazła przepis na „maść na latanie”. Wtedy właśnie ją olśniło. Cóż to za znakomity sposób na dopełnienie dzieła stawania się Doskonałą, uwolnienia ducha?! Wniebowstąpienie, tu i teraz! Nie tylko duchowo, ale i cieleśnie! Zebranie odpowiednich składników zajęło jej kilka tygodni. Długo gotowała wilcze sadło, do którego dodała tojad, liście topoli, nać selera oraz sadzę. Gdy maść już miała gęstą konsystencję przelała ją do małego glinianego naczynia i przykryła lnianą szmatką, którą obwiązała konopnym sznurkiem. Wiedziała, że to jeszcze nie koniec procesu. Brakowało w niej jeszcze „ducha”. Dlatego wystawiła naczynie z maścią na subtelne działanie księżycowego światła. Gdy księżyca zaczęło ubywać, dzieło było skończone. Gwarek niczemu się nie dziwił i o nic nie pytał. Była mu za to wdzięczna. Gertruda poprosiła Fritzko, o ukrycie pergaminów w najdalszej części sztolni, gdyby coś jej się stało. W tym celu schowała je w nasmarowanym pszczelim woskiem glinianym dzbanie z przykrywką. On już wiedział, że niebawem zostanie sam. Gdy inkwizytorskie „psy” pojawiły się na tym odludziu, była już gotowa. Wieczorem, przed położeniem się na spoczynek, pogładziła delikatnie Fritzko po policzku, a nigdy wcześniej tego nie robiła. Zrobiło mu się dziwnie smutno. Gdy zobaczyła, że równomiernie oddycha, co było oznaką głębokiego snu, wymknęła się z chaty. Choć ciemność spowijała las, kroczyła dość szybko. Znała drogę. Dotarła do Jastrzębiej Skały przed świtem. W pobliżu była nieeksploatowana od kilku tygodni sztolnia, gdyż zalały ją, zbyt wczesne, jesienne deszcze. Wiedziała, że nikt tutaj, do przyszłej wiosny, się nie zjawi. Z pewnym trudem wdrapała się na skałę. Gdy zobaczyła pierwsze oznaki świtu, choć było zimno, szybko się rozebrała. Zaczęła nacierać skórę na całym ciele przyniesioną maścią. Szybko zrobiła się brunatna, prawie czarna. „Gdyby Fritzko mnie teraz zobaczył!”- pomyślała uśmiechając się. Z chłodu. skóra na plecach zaczęła się napinać. Było jej zimno i gorąco zarazem. Gertruda de Olsna przykucnęła na szczycie skały. Przypominała małego ptaszka, czekającego na pierwsze promienie słońca. Wraz z odrętwieniem członków, docierały do niej fale ciepłego powietrza połączone z mrowieniem w stopach. Popatrzyła w niebo. Już widziała blask, czekających na nią, rozwartych ramion Chrystusa. Gdy zza gór wyjrzał pierwszy skrawek tarczy słonecznej, zerwała się do lotu.
Gdy przybyli do sztolni na wiosnę, Fritzko znalazł, ubranie Gertrudy, już na wpół zbutwiałe, porozrzucane u podnóża Jastrzębiej Skały. Jakoś nie był zaskoczony. Westchnął ciężko. Współtowarzysze pracy, którzy go obstąpili, spuścili głowy. Stali tak dłuższą chwilę w milczeniu. „Ale gdzie jest ciało...?”- zapytał nieśmiało jeden z nich. „Pewnie, wilki i lisy, rozwłóczyły je po lesie.”- dodał, bez przekonania, następny. Nie wiedzieć czemu wszyscy powoli zadarli głowy i spojrzeli w niebo. Znów zapanowało milczenie. „No! Czas zabrać się do roboty!”- głośno zawołał jakiś gwarek. Zaczęli rozchodzić się do pracy. Z ciężkim sercem, Fritzko, zaczął zbierać ubranie beginki z ziemi. Przez moment miał wrażenie, że kątem oka dostrzegł jakiś, niby ptasi, cień na niebie. „To niemożliwe!”- powiedział cicho. Spojrzał w niebo. „To niemożliwe!”- pomyślał. Spojrzał jeszcze raz. A niebo było wyjątkowo bezchmurne tego dnia.

PROSZOWA




Proszowa (niem. Gräflich Kunzendorf) – niewielka wieś w Polsce, w dolinie potoku Łada u północnego podnóża Grzbietu Kamienickiego (Góry Izerskie) w gminie Mirsk w powiecie lwóweckim w województwie dolnośląskim. W latach 1975-1998 miejscowość położona była w województwie jeleniogórskim.Grunty Proszowej położone są na wysokości 455-510 m n.p.m. i zajmują powierzchnię 273 ha. Wg danych z połowy 2000 zamieszkiwana przez 139 mieszkańców. Wieś położona jest na wschód od wsi Przecznica, na zachód od Kwieciszowic i na południe od Rębiszowa. Do 1945 w granicach Niemiec, nosiła nazwę Gräflich Kunzendorf, a tuż po II wojnie światowej (1945-47) – Iwenica.
Prawdopodobne początki wsi sięgają XII lub XIII w., zachowały się źródła z roku 1211, w których wieś wzmiankowana jest jako Cunzdorf (później używane warianty tej nazwy to Kuntzendorff, Cuntzendorff, Kuntzendorf, Kunzendorf, Gräflich Kunzendorf). Na pobliskiej górze Urwistej (562 m n.p.m.) prawdopodobnie znajdował się gród, po którym jednak dziś nie ma już śladu. Pod koniec średniowiecza von Schaffgotschowie, właściciele dzisiejsszej Proszowej i wielu okolicznych wsi zbudowali tu jeden ze swoich dworów.We wsi znajduje się piętnastowieczny kościół św. Jana Chrzciciela, przebudowywany w XVIII w. otrzymał wyposażenie barokowe; w czasie tych (i późniejszych, XIX-wiecznych) robót zatracił swoje pierwotne cechy gotyckie.
W Proszowej istniał jeszcze wybudowany w latach 1742-44 kościół ewangelicki; po roku 1945 nie był używany i uległ dewastacji tak, że w latach osiemdziesiątych XX wieku został rozebrany.

stara piekarnia -podobno do wzięcia ;)

niedziela, 4 marca 2012

Opowiadania

Od pewnego czasu mój przyjaciel ,mieszkaniec miejsca niezwykłego. do którego chętnie wracam ,zajął się spisaniem opowiadań bardziej lub mniej prawdziwych dotyczących historii okolic Kopańca .
Postaram się je tutaj zamieszczać ,moim zdaniem oddają magie miejsca które tak bardzo mnie pociąga.
Dziś pierwsze opowiadanie z tej niezwykłej i fascynującej serii.
Z pozdrowieniami dla Leszka.

Historie gór Izerskich




Leszek Różański, "Drzewo. Rok 1999"

Włodzimierz odłożył okulary spawalnicze. Obserwował przez nie częściowe zaćmienie słońca. „Piękne” - pomyślał i wrócił do codziennych obowiązków gospodarskich. Mieszkał wraz z matką w dużym domu, który często sam określał jako „poniemiecki”. Hodował krowy, uprawiał ziemniaki, miał kilka hektarów pól i łąk. Prowadził zwykłe pracowite, poukładane życie. Jedynym elementem, który wyróżniał jego gospodarstwo była rosnąca na podwórku ogromna stara lipa. Usadowiona ona była między domem mieszkalnym a stodołą. Wyglądała jak łącznik między oboma zabudowaniami. Swoimi konarami głaskała dach stodoły, jak również ocierała się o ścianę budynku, w którym mieszkał. Sąsiedzi mówili: „Zetnij to badziewie, bo ci się na łeb zwali!”. Patrzył wtedy na nich z politowaniem, i tylko kiwał głową. Dla niego to nie była jakaś tam zwykła stara lipa, ale kilkusetletnia „jego” stara lipa. A to nie to samo. Już przed obiema wojnami wydawano pocztówki z jej wizerunkiem. Już wtedy była chlubą Kopańca. Oceniano wtedy jej wiek na 300 lat. Pod jej gałęziami prowadziła droga na jego pola. Jej korzenie, jak macki ośmiornicy wciskały się w strukturę gleby. Do pnia przyczepiony był stary, sztachetowy płot. Wyglądał dosyć groteskowo, bo nie wiadomo, co od czego oddzielał. Na dodatek przy wielkości i majestatycznym wyglądzie drzewa, płot wyglądał trochę jak pasażer na gapę na transatlantyku. „Ściąć drzewo! Co za…” - nie kończył w myślach, bo lubił sąsiadów. Matka Włodzimierza opowiedziała mu kiedyś historię, jaką usłyszała od Niemców, z którymi przez jakiś czas mieszkała tuż po wojnie. Podobno w starym pniu drzewa jest ogromna dziura, którą można zobaczyć wspinając się na poziom pierwszych grubych konarów i patrząc w głąb wiekowego pnia. Podobno wpadła do niej kiedyś mała dziewczynka o imieniu Erna. Wypadki się zdarzają. Problem polegał na tym, że nigdy jej nie odnaleziono. Przeszukano pień, a mógł się w nim zmieścić dorosły mężczyzna, i nic. Przepadła jak kamień w wodzie. Włodek nie traktował tej opowieści poważnie, ale kierowany ciekawością sprawdził pień drzewa. Ku jego zaskoczeniu rzeczywiście w lipie znajdowała się ogromna dziura. Do jej wnętrza prowadziły metalowe klamry służące za drabinkę. O tym mama nie mówiła. Pewnie nie wiedziała, bo niby skąd miała wiedzieć. Do dziury się nie zapuścił, bo aż tak ciekawy nie był. Przyjął do wiadomości, że istnieje i tyle. Przypomniał sobie o niej w momencie, gdy znalazł na strychu stary przedwojenny „święty” obrazek, który przedstawiał Madonnę na drzewie. Gdy się przyjrzał dokładniej... na lipie. Dlaczego mama tego nie wyrzuciła, nie miał pojęcia. Wszystkie niemieckie „pamiątki” już dawno wylądowały w piecu. Gdy ją o to spytał, tylko wzruszyła ramionami. Zapytał znajomego księdza, o co chodzi z tą lipą i Świętą Maryją. Ksiądz ciężko westchnął i opowiedział mu o tym, że jeszcze w czasach przed Chrystusem lipę uważano za święte drzewo. Uważano, że omijają ją pioruny. Była drzewem miłości i życia rodzinnego. Chrześcijaństwo przypisało żeński charakter lipy Matce Boskiej. Stąd jej liczne kapliczki na tych drzewach. Niektórzy wierzyli, że Maria po prostu mieszkała w lipie. Lipa związana jest z płodnością, siłami witalnymi jak również ze śmiercią i przemijaniem. „O Matko Boska!” - westchnął Włodzimierz, dla którego ten wywód był lekko zbyt naukowy. Teraz przyglądał się swojej lipie jeszcze bardziej uważnie. Aż w końcu postanowił się jeszcze raz na nią wdrapać. Zwłaszcza, gdy usłyszał z jej pnia muzykę! Początkowo myślał, że jego matka znowu włączyła za głośno radio. W końcu była starszą osobą. Ale nie. Dźwięk wyraźnie dochodził z drzewa. Przypominał trochę brzmienie skrzypiec. „No nie!” - pomyślał i przystawił drabinę. Matowa czerń spróchniałego pnia kusiła i zachęcała. Nie bał się, sam nie wiedział, dlaczego, gdy postawił stopę na metalowej klamrze. W dłoniach ściskał latarkę. Początkowo wszystko szło dobrze. Schodził w dół, a otwór na górze zmniejszał się. Przy kolejnej klamrze, której nie było, runął w dół. Miał wrażenie, że się dusi, że drzewo ściska go swoją drewnianą obręczą. Wpadł w panikę. Lecz to uczucie trwało tylko chwilę. Uspokoił się. Zawisł gdzieś w próchnie i zbutwiałych liściach. Nie czuł twardego podłoża pod nogami. Tak muszą się czuć astronauci w stanie nieważkości. Zapadła cisza. Przestał się miotać. I wisiał tak między niebem a podziemną otchłanią. Na języku czuł smak wnętrza ziemi. Czuł jej pulsowanie. Czuł jej życie. Mógłby przysiąc, że w tamtej chwili słyszał dźwięk budujących się kryształów. Ale równocześnie fruwał gdzieś między liśćmi i napawał się delikatnym powiewem wiatru. Uświadomił sobie, że po prostu stał się drzewem. Próchno przyjemnie muskało go w twarz. Lipa tuliła go. Pień cichutko zatrzeszczał.
Włodek w skupieniu, metodycznie ostrzył łańcuch od piły motorowej. Siedział na ławce przed swoim domem. Panowała jesienna rześkość. Na podwórko wtoczył się Janek Szpak, zwany Grubym. Znany był z tego, że od lat wycinał swoje trzy drzewa na przykrótkiej miedzy i sprzedawał we wsi. Wszyscy wiedzieli, że kradnie drewno. Mówili o nim pogardliwie „złodziej”, co nie przeszkadzało im kupować u niego. „No wiesz… Dobra cena” - powiadali zawstydzeni. Gruby przyglądał się w milczeniu pracy gospodarza. Popatrzył na lipę i powiedział: „Spuściłbyś wreszcie tego kloca. Mam dobrego kupca.” Zderzył się z lodowatym, stalowym spojrzeniem Włodzimierza. „No to lecę! Mam sprawy… no wiesz…” - powiedział Gruby. Podczas zamykania furtki pośliznął się na opadłych mokrych, lipowych liściach i grzmotnął o ziemię. Aż zadudniło. Choć nie było wiatru, resztki listowia zaszeleściły. Włodek uśmiechnął się.